Zabić księdza. Niewyjaśnione wątki zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki | Część 1

7 lutego 1985 r. zakończył się tzw. „proces toruński”, czyli rozprawa za zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki. Wydawać by się mogło, że sprawa została zamknięta – władzom udało się załapać i skazać winnych funkcjonariuszy, których samowolna akcja skończyła się śmiercią kapelana „Solidarności”. Ale czy aby na pewno wszystko wyjaśniono? Okazuje się, że problem ten do dnia dzisiejszego nie został rozwiązany i wciąż zdecydowanie więcej jest w nim pytań niż odpowiedzi.

Czytaj część drugą

Niczym się nie wyróżniał…

Warto na wstępie postawić pytanie jak to się stało, że ks. Popiełuszko, prosty wikariusz jednej z warszawskich parafii, stał się celem funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa? Znając jego historię, aż trudno uwierzyć, iż jego proboszcz Teofil Bogucki miał pomyśleć o nim przy pierwszym spotkaniu: „pytałem się w duchu co za pociechę mieć z niego będę. Do kazań się nie rwał, śpiewu unikał”[1]. A jednak to właśnie jego kazania miały w przyszłości pociągnąć za sobą tłumy.

Wszystko rozpoczęło się od przypadkowego spotkania z robotnikami. Księdza Jerzego, dotychczasowego duszpasterza Służby Zdrowia, poproszono o odprawienie mszy w strajkującej Hucie Warszawa. Ks. Popiełuszko w swoim pamiętniku w ten sposób wspomniał swój pierwszy dzień wśród strajkujących: „A zaczęło się od tego, że przed ostatnią niedzielą sierpnia delegacja robotników z największego w mieście zakładu zgłosiła się do mojego biskupa z prośbą, aby skierował jakiegoś księdza dla odprawienia mszy św. na terenie fabryki. Wybór padł na mnie. Tego dnia i tej mszy świętej nie zapomnę do końca życia. Szedłem z ogromną tremą. Już sama sytuacja była zupełnie nowa. Co zastanę? Jak mnie przyjmą? Czy będzie gdzie odprawiać? Kto będzie czytał lekcje, śpiewał? Takie, dziś może naiwne pytania nurtowały mnie w drodze do fabryki. I wtedy przy bramie przeżyłem pierwsze wielkie zdumienie. Gęsty szpaler ludzi – uśmiechniętych i spłakanych jednocześnie. I oklaski. Myślałem, że Ktoś Ważny idzie za mną. Ale to były oklaski na powitanie pierwszego w historii tego zakładu księdza przekraczającego jego bramę”[2].

Od tego momentu tłum ludzi był zawsze obecny przy ks. Jerzym. Wierzący gromadzili się szczególnie w czasie comiesięcznych, sławnych mszy świętych za Ojczyznę, które ks. Popiełuszko zainaugurował w ostatnią niedzielę października 1980 r. W czasie stanu wojennego nabożeństwa te nabrały szczególnego wymiaru. Tłumy przybywające na msze za Ojczyznę spowodowały, że prowadzącym je księdzem, zaczęły interesować się władze komunistyczne. W kwietniu 1982r. na jednej z esbeckich kart ewidencyjnych pojawiła się adnotacja, iż ks. Popiełuszko od tej chwili  będzie pozostawał w aktywnym zainteresowaniu IV Wydziału Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej[3]. Sam ks. Popiełuszko zapisał w swoim pamiętniku: „Nie mogą sobie darować nasze władze, oczywiście niekościelne, tych mszy św. za Ojczyznę, które odprawiam zawsze w ostatnią niedzielę. Mówią, że jest to największy wiec w stanie wojennym”[4]. Publiczne zgromadzenia zostały przecież na mocy dekretu o stanie wojennym zabronione, a msze były jedynym tego typu wydarzeniem tolerowanym przez władze[5].

Tolerancja władz nie trwała jednak długo. Ksiądz Popiełuszko zdawał sobie sprawę co może mu grozić, znał przecież przypadki prześladowań opozycjonistów. Wkrótce szykany te dotknęły także jego. Każde wygłoszone przez niego kazanie było nagrywane i dogłębnie analizowane. Wielokrotnie starano się zniszczyć jego mienie, aby wzbudzić w nim strach. Posunięto się nawet do wrzucenia mu przez okno ładunku wybuchowego[6]. Od tego momentu robotnicy związani z „Solidarnością” zaczęli wystawiać warty przy mieszkaniu ks. Popiełuszki. Oprócz tego starano się księdza zastraszyć wytaczając mu proces, nękając ciągłymi, bezcelowymi wezwaniami na przesłuchania, czy szkalując go w prasie. W jednym z prasowych artykułów rzecznik rządu Jerzy Urban, kryjący się pod pseudonimem Jan Rem nazwał msze ks. Popiełuszki „seansami nienawiści”. Te czy inne próby dokuczenia, nie wystraszyły, ani nie zniechęciły jednak ks. Popiełuszki. W prywatnej rozmowie ze znajomymi kapłanami miał powiedzieć „ja się poświęciłem i ja się nie cofnę”, jakby przeczuwał to co miało się stać w najbliższym czasie[7].

Artykuł składa się z więcej niż jednej strony. Poniżej znajdziesz numerację stron.

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*